Dwa dni temu, po męczącym pod wieloma względami dniu postanowiłem wraz ze znajomymi wybrać się do kina. Wybór padł na całkiem ciekawy film science fiction John Carter, chociaż sam stałem murem za romantyczną historią powstania wibratora… Ale nie na ten temat mam zamiar wylewać słowa rozgoryczenia… Najgorsze miało dopiero nastąpić.
Zlokalizowaliśmy swoje miejsca na sali dosyć szybko (dzięki Adam za daleko posunięte umiejętności ogarnięcia się w terenie – wojsko jednak zostawiło na Tobie znak) i usadziliśmy nasze tyłki w czerwonych, zamszowych fotelikach. Dla zabicia czasu wymieniliśmy kilka zdań, gdy nagle… Cała sala poczęła tonąć w coraz to większych ciemnościach… „Zaczynamy!”, niestety dopiero reklamy. Każdy był, więc wie, że w kinie pewne są dwie rzeczy: reklama i irytująca postać z obsługi, która swoim bacznym okiem kontroluje czy akuratnie jakiś zły człeczyna nie postanowił obejrzanego filmu zabrać ze sobą np w zdezelowanej Nokii. O ile zdarza się, że ta miła osoba zgubi się po drodze, o tyle możemy być pewni, że prędzej zabraknie właściwego filmu niż materiałów promujących nowy model znanej marki samochodowej.
Co musi być odbębnione to musi. Cierpliwie więc karmimy nasze umysły czymś w rodzaju papki marketingowej, która przeplata się z trailerami filmów. Wszystko pięknie, ładnie… Skończył się kolejny wigilijny blok reklamowy, rozpoczęła się zapowiedź superprodukcji. Oczy wbite w ekran rejestrują każdy ruch. Uszy połykają nawet najmniejszy szmer. Nagle ekran zmniejsza się na szerokość do połowy i ląduje po prawej stronie, by sąsiadować z rogalikami 7days (rozumiem miłość do nich, ale bez przesady…). W dodatku z głośników płynie subtelny głos lektora, który opowiada dzieje Głodzilli. Dla lepszego efektu, wszystko wraca do normy na 5 sekund przed końcem właściwego trailera, chyba tylko po to, aby widz pamiętał czego zapowiedź ma sprawdzić po powrocie do domu. W momentach takich jak ten cisną się na usta słowa Wojtka Mecwaldowskiego…
Rozumiem wszystko. Nawet to, że trzeba zarobić na dodatkowej reklamie. Ale litości? Gdzie sens, gdzie logika? Ktoś okradł mnie z mojego pierwotnego prawa, z tradycji, ze spuścizny pokoleń widzów do rozgrzewki w systemie reklama-trailer-reklama-reklama-trailer-trailer-reklama-trailer-film… Po tym „numerze” CinemaCity (oj, zapomniałem wspomnieć, gdzie akcja miała miejsce) poczułem się jak prostytutka pracująca w Caritasie. W tym temacie karny… Żółty balonik. Mam nadzieję, że następnym razem nie spotka mnie tego typu „niespodzianka”, czego i Wam życzę.