Ostatnio podczas wizyty kumpla dowiedziałem się o nowym cudzie googli. Przeglądarka Chrome (którą można pobrać stąd), bo tak nazywa się to cudo jest całkiem całkiem. Poprawnie interpretuje składnie i zajmuje tyle co nic na dysku. Dodatkowo zapierdziela jak mała motorówka i to wszystko za darmo! Pytanie: Czy napewno? Zaraz do tego wrócimy. Pomysłowe jest połączenie pola adresu z wikipedią, co przyśpieszy przeszukiwanie sieci. Brakuje (jak narazie) pola z wyborem strony którą chcielibyśmy przeszukać, a co wg mnie jest straszną biedą, bo pole to stało się standardem jeśli chodzi o przeglądarki. Odpalając ją po raz pierwszy odniosłem wrażenie, że mam przed sobą młodego, nierozwiniętego (wersja beta :P) klona opery. Nie powala, ale też nie odpycha. Jednym słowem – czekam na więcej. Ale…
Wczoraj, podczas rozmowy na temat tej przeglądarki doszukiwaliśmy się jakiegoś haczyka, który przecież musi być w tym „darmowym” cacku od google. Pytanie było – jaki to hak? I oto mamy: „Zgłaszając, publikując lub wyświetlając treść, Użytkownik udziela Google stałej, nieodwołalnej, ważnej na całym świecie, nieodpłatnej i niewyłącznej licencji na reprodukcję, adaptację, modyfikację, tłumaczenia, publikację, publiczne odtwarzanie, publiczne wyświetlanie i rozpowszechnianie wszelkiej Treści zgłaszanej, publikowanej lub wyświetlanej w Usługach lub za ich pośrednictwem.”. Celnie ujął to mój kumpel mówiąc, że wygląda to jakby google chciały przywłaszczyć sobie zawartość sieci. Powyższy fragment regulaminu oznacza skrótowo to: dodając tą notkę przez chroma google mogą zrobić z tym wpisem wszystko! Od tłumaczenia tego na armeński do publikacji tego w playboyu. Jednym słowem używając przeglądarki google odstępujemy część praw autorskich od tego co wysyłamy w sieć. Dramat! Obawiam się czy jeden z większych potentatów internetowych nie napyta sobie tym biedy. Akcja AntyGoogle, GoogleStop brzmi w tym momencie groteskowo i mało prawdopodobnie, ale kto wie…